27 maja 2022

Droga do Białej (1): początki bloga i startów w InO

Skrócona i skondensowana historia marszu na orientację na Białej. Choć nie tak krótka, jak chciałem. Ale jeśli kogoś zainteresuje i zachęci do pieszej turystyki, nie tylko w ramach InO...

Zdolności organizacyjne jakieś miałem zawsze. Chęci w sumie też. Wiedza też była, a przynajmniej podstawy - zawsze lubiłem mapy i dawno temu zastanawiałem się nad studiowaniem geodezji i kartografii, o czym chyba już kiedyś tutaj wspomniałem. Lubiłem łazić po lesie, na krótkie i długie dystanse. Robiłem też proste strony, ale dostępne obecnie narzędzia udostępniane choćby przez Google i Facebook pozwalają sobie to odpuścić. Tylko zawsze jakoś czułem się jako zastępca, pomocnik, czy człowiek numer dwa; taki lekki niedobór charyzmy, choć nieraz udawało się sprawiać inne wrażenie. Ale przyszedł czas, że chciałem się sprawdzić.


2005-2011: Czasy studenckie

Nieraz pomiędzy zajęciami czy konsultacjami mijałem na uczelni w łączniku między Gmachem Głównym a Gmachem B gabloty studenckich organizacji, między innymi AKK GDAKK czy FIFY, w których były zdjęcia z ich wypraw w góry czy imprez na orientację. Ale jako introwertyk niechętnie zapisywałem się do stowarzyszeń czy klubów; możnaby rzec, że ta niechęć była wręcz patologiczna, gdyby nie to, że zdarzały się wyjątki. Pewnie ominęło mnie przez to wiele ciekawych wypraw.

Zamiast tego praktykowałem samotne wędrówki. Wiele po terenach zabudowanych w okolicach Wejherowa i Trójmiasta. Niedawno wprowadzony bilet metropolitalny z ulgą studencką pozwalał dojechać na obrzeża cywilizacji i potem wędrować (m. in. tak po raz pierwszy dotarłem na wieżę na Górze Donas). Niejednokrotnie próbowałem dłuższych tras - jedną z pierwszych była wędrówka z Gdyni Chyloni do Redy Pieleszewo, częściowo po trasach szlaków turystycznych (czerwonego i czarnego), a częściowo własną trasą, przy wykorzystaniu mapy turystycznej obejmującej Trójmiejski Park Krajobrazowy.

Mapy to w ogóle osobna historia. Zbierałem je, ale nie byłem jakimś strasznie zapalonym zbieraczem. Były to głównie mapy turystyczne czy plany miast, ale też atlasy historyczne i ogólnogeograficzne. Także na komputerze miałem pewną ilość map, które mnie zaciekawiły, od rozmaitych przedstawień Wysp Owczych po zamówiony na Allegro trzypłytowy zestaw przedwojennych WIGowskich map Polski z dodatkową wersją na GPS. Przez chwilę rozważałem związanie mojego zawodu z geodezją i kartografią, co jednak ostatecznie się nie udało - ale o tym prawie na pewno już tu kiedyś wspomniałem.

Dalszych podróży było niewiele. Głównie z okazji rekolekcji (młodzieżowa wspólnota religijna była jednym z wspomnianych wyjątków od mojego introwertyzmu) do miast w północnej i zachodniej Polsce. Ale było też parę wyjazdów do Zakopanego z obecną małżonką, a wówczas dziewczyną i narzeczoną. Niestety, niechętnie dawała się wyciągnąć w góry gdzieś poza Morskie Oko, Dolinę Pięciu Stawów czy Dolinę Kościeliską. Kiedy z Doliny Pięciu Stawów chciałem iść przez Zawrat, to nie dała rady i wróciliśmy przez Dolinę Roztoki na parking autobusów przy wejściu do Tatrzańskiego Parku Narodowego. Może to i lepiej, biorąc pod uwagę nasze niewielkie doświadczenie i fakt, że przy innej okazji, zachęceni wycieczką przez Jaskinię Mroźną postanowiliśmy wejść do Jaskini Mylnej bez jej dokładnego planu. Wydaje mi się, że mogliśmy nawet nie mieć latarek...

Na studiach miałem też kolegę, który czasem przychodził w koszulce z Harpagana. Nie pamiętam, czy pytałem go, co to, czy nie, albo czy uznałem, że sto kilometrów to za dużo, ale tematu nie drążyłem. Do tej pory zresztą nie czuję się gotowy na taki dystans.

2014: założenie bloga i pierwsze starty w InO

Poczułem potrzebę twórczego wyżycia się. W czasach licealnych i studenckich próbowałem pisać opowiadania i wiersze. Świat w stylu fantasy, który wtedy stworzyłem, do tej pory leży w szufladzie (i w kilku folderach na twardym dysku) w postaci urywków opowiadań, spisanych pomysłów, kroniki czy - jakżeby inaczej - licznych map. Częściowo jego publikacji (ale też i recenzjom przeczytanych książek) miał służyć mój pierwszy blog, ale raczej się nie udał. Gdzieś tam sobie w internecie wisi z trzema opublikowanymi notkami i kilkoma szkicami; jak sobie przypomnę, to tam zajrzę. Zamiast niego postanowiłem założyć drugi, gdzie będę pisać o pieszych i rowerowych wędrówkach. Tak powstały Leśne drogi - bo też i wtedy zabrakło pomysłu na ciekawszą nazwę. Pierwszy post opisywał moją wędrówkę niebieskim szlakiem z Pucka do Pieleszewa. Drugi zresztą też.

Latem tego roku gdzieś natrafiłem na ogłoszenie o marszu na Helu. Była to chyba któraś z edycji Szperka. Myślałem o zgłoszeniu, namawiałem nawet znajomych. Ale wyczytałem gdzieś w regulaminie, że mogą wystąpić zadania wymagające sprawności fizycznej, a ja akurat chodziłem z ręką w gipsie z powodu wypadku w pracy. Odpuściłem.

Czas na debiut przyszedł jesienią. Podczas któregoś ze zwykłych moich spacerów po mieście zawędrowałem w okolice Kalwarii, gdzie grupki harcerzy (i chyba nie tylko) chodziły z mapami i szukały punktów. Podszedłem, zapytałem o możliwość udziału, dostałem mapę i kartę startową, po czym ruszyłem w trasę na Chaszcze. Teraz, jak sobie to sprawdzam, to okazuje się, że nawet wygrałem wtedy w kategorii TP z 80 punktami karnymi na koncie. Niestety nie pamiętam już, za co. Jak przez mgłę kojarzę tylko, że na którymś punkcie koło płotu stadionu zamiast prawidłowego lampionu spisałem numer stojącego tuż obok słupka z perforatorem (z Zielonego Punktu Kontrolnego). Ale czy zostało to policzone jako PS, PM czy w jakiś inny sposób, ani za co była reszta punktów karnych - to już sobie nie przypomnę. Potem jeszcze przez dwa lata dostałem maile z informacjami o kolejnych edycjach, ale nie miałem możliwości w nich wystartować.

Chaszcze spodobały mi się na tyle, że zacząłem szukać dalszych informacji i możliwości startu. Jeszcze w grudniu tego roku wystartowałem w swoim pierwszym nocnym InO - na Darżlubie w Kartuzach. Na trasie MT wziąłem dwa punkty stowarzyszone na dwanaście punktów ogółem, co uznałem za dobry wynik jak na początkującego. Do tej pory został mi pewien sentyment do marszy SKPT, nawet jeśli od jakiegoś czasu nie brałem w nich udziału.

Dwa tygodnie później wystartowałem jeszcze na Zielonej trasie na Mikołajkowym Kompasie. Tam też trasa była ciekawa, choć łatwiejsza, niż się spodziewałem.

2015-2020: rosnące doświadczenie i pierwsze sukcesy

Rok 2015 był już bardzo aktywny pod wieloma względami: liczne prywatne wędrówki, dużo startów w InO, do tego marszowe treningi na mapach BnO. Pojawiło się kilka kolejnych sukcesów, a także pierwsze starty w zespołach. Blog też rozwijał się jak szalony, przynajmniej pod względem liczby wpisów.

Potem trochę to siadło; nadal były starty i prywatne wędrówki, nadal pojawiały się wpisy na blogu, ale zapału było trochę mniej, a i czas się trochę skurczył, bo w związku z przyjściem na świat mojego syna były ważniejsze rzeczy. Były jednak takie punkty w kalendarzu, których starałem się nie przegapić, jak nocne marsze organizowane przez SKPT czy krótsze InO rumskiego Włóczykija.

Na InO poznawałem też nowych znajomych, a z czasem i przyjaciół, co dla introwertyka nigdy nie jest łatwe. Wielu stałych bywalców znam z widzenia, ale nielicznych bliżej. Ponieważ InO stało się też jedną z moich największych pasji, próbowałem w to wciągnąć dotychczasowych przyjaciół czy kolegów z pracy. Najczęściej kończyło się to na jednym lub dwóch wspólnych startach, choć kilka osób to w mniejszym lub większym stopniu zainteresowało na dłużej.

Wojtek też się tym zainteresował. Można powiedzieć, że nie miał wyboru: na pierwszy marsz zabrałem go w wózku, nie miał wtedy jeszcze dwóch lat. Zresztą często chodziłem z nim na spacery do lasu z tym wózkiem i notorycznie urywałem linki od hamulców, co strasznie drażniło moją kochaną małżonkę...

Wiadomo, że jak w czymś startujesz, to chcesz wygrywać. Nie zawsze się to udawało, ale z czasem wysokich pozycji było coraz więcej. Jedne z pierwszych takich sukcesów po Chaszczach to drugie miejsce na Śniegołaziku w Sopocie i wyzerowanie (razem z Robertem) trasy MT na Manewrach SKPT w Bolszewie - kolejny powód do sentymentu do tych nocnych marszy. Były pierwsze spotkania z mapami kombinowanymi (InO Włóczykij). Były też spektakularne wpadki, jak próba pokonania trasy BT na Kaszubskiej Włóczędze w Borsku razem z Wojtkiem G. Było też dużo startów, gdzie lądowałem w środku stawki, zazwyczaj z powodu luźnego podejścia do nawigacji na przelotach i w pobliżu punktów. Więcej sukcesów pojawiło się, kiedy z długodystansowych InO przerzuciłem się na krótsze, z modyfikowanymi mapami, kiedy te zwykłe zaczęły mnie trochę nudzić. Z tras TP przeszedłem na TO i TU, zaczynając od trzeciego miejsca w Śnieżynce na Brętowie. Potem bywałem bliżej lub dalej od podium, aż w końcu na przełomie lat 2019/2020 zająłem pierwsze miejsca na Włóczykiju, CieMnO i Urwisku. To był czas na przejście na TZ, gdzie o wygraną będzie trudniej, choć niedawno razem z Darkiem zajęliśmy trzecie miejsce (znów Włóczykij, tym razem na Śmiechowie).

Kolejne starty oprócz doświadczenia i sukcesów powodowały też jednak pewne skrzywienie: nieraz w czasie zwykłego łażenia po lesie stwierdzałem "tu byłby niezły punkt". Albo "tu mogłyby być ciekawe stowarzysze!" Póki co jednak nie śpieszyłem się z własnymi trasami. Organizację imprez obserwowałem raczej z zewnątrz, i to nie zawsze dokładnie (choć pewne rzeczy przyswajałem niejako przez osmozę). Czasem tylko pomagałem sprawdzać karty startowe i podliczać punkty na Darka marszach w Domatówku czy walczyć z Excelem u Damiana w Leśniewie.

Poważniejszy udział w organizacji miałem dopiero przy trzecim Kaszubie.

C.D.N.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz