21 stycznia brałem udział w kolejnym treningu Z mapą do lasu. Tym razem towarzyszył mi Tomek, który miał już pewne doświadczenie w biegach na orientację, biorąc w nich udział w czasie służby w wojsku. Tym razem jednak wspólnie zdecydowaliśmy o marszowym czy nawet spacerowym tempie.
Ten trening odbywał się w lasach Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego na obrzeżach gdyńskiej dzielnicy Wielki Kack, a start i meta znajdowały się w okolicy przejścia pod linią kolejową do Kościerzyny. Pogoda była w sam raz na taki spacer - nie padało, nie wiało, był lekki mróz, ale nie aż taki, żeby trzeba było się grubo ubrać, zwłaszcza przy ciągłym ruchu. Leżący wszędzie śnieg urozmaicał marsz, jednocześnie utrudniając i ułatwiając nawigację, a także dostarczając wrażeń estetycznych.
Na miejscu byliśmy chwilę przed czasem i wyruszyliśmy jako jedni z pierwszych. Wybraliśmy najdłuższy wariant, trasę C, liczącą w teorii po liniach prostych około siedmiu kilometrów. Zaskoczyła nas (a przynajmniej mnie) liczba punktów kontrolnych, których było aż dwadzieścia dwa. Pierwsze dwa znaleźliśmy względnie łatwo, obserwując teren i drożnię. Problem pojawił się przy trzecim, bo szliśmy do niego z dwójki w złym kierunku - na południowy wschód zamiast południowego zachodu. W efekcie straciliśmy sporo czasu, krążąc wokół jednego ze skrzyżowań i próbując dopasować teren, drogi i gęstość lasu do mapy. Ale za to kiedy już się nam to udało, to kolejne punkty znów znajdowaliśmy dość płynnie, niemal z marszu, tylko od czasu do czasu dyskutując warianty dojścia lub idąc w niewielkiej odległości od siebie. Oczywiście nie obyło się też bez przygód, na przykład Tomek zaliczył jedną nogą kąpiel w bagienku, a ja zjazd po ośnieżonym zboczu wzgórzu.
Mając na koncie połowę punktów kontrolnych po ponad dwóch godzinach marszu, poczuliśmy się już zmęczeni i zniechęceni do dalszej włóczęgi. Po PK12 rozdzieliliśmy się - Tomek skierował się od razu na metę, a ja postanowiłem wziąć jeszcze kilka punktów, przynajmniej tych leżących najbardziej po drodze. Wśród nich znalazły się dwa umieszczone w bardzo ciekawym terenie znanym jako Bursztynowe Kule. Jest to wzgórze przeorane licznymi dołami, z których dawniej wydobywano jantar. Podobnie było na Bursztynowej Górze koło Bąkowa, którą też już miałem okazję odwiedzić przy którymś z dawniejszych treningów gdyńskiego Azymutu. I pomyśleć, że gdyby nie InO, mógłbym w życiu nie wpaść na to, że bursztyn można znajdować gdzie indziej, niż na plaży...
Wracając do Bursztynowych Kul, muszę stwierdzić, że jest to - ze względu na specyficzne ukształtowanie terenu i liczne podobne do siebie dołki - idealne miejsce na punkt kontrolny i punkty stowarzyszone w marszowych i turystycznych imprezach na orientację. Miałem już zresztą okazję szukać tam lampionu na Mikołajkowym Kompasie ponad trzy lata temu. Tym razem dość szybko znalazłem punkty oznaczone numerami 19 i 20, po części dlatego, że na BnO nie trzeba obawiać się stowarzyszy, a po części dzięki odrobinie szczęścia. Niestety tego szczęścia trochę zabrakło przy pokonywaniu jednego z zaśnieżonych dołków, którego dno niespodziewanie okazało mokradłem, przez co i ja zanurzyłem nogę po kolano.
Stamtąd do mety nie było już daleko, tym bardziej, że odpuściłem sobie jeszcze przedostatni punkt. Navime pokazało mi niespełna dwanaście kilometrów w ciągu trochę ponad dwóch godzin. Biorąc pod uwagę, że poprawna rejestracja zaczęła się dopiero na skrzyżowaniu, gdzie zabłądziliśmy, oznacza to niemal dwukrotne przebicie przewidzianego dystansu. Następnym razem chyba weźmiemy krótszą trasę...
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz