Relacja z Wakacyjnego Tułacza w przygotowaniu, a dziś krótko o tytułowej imprezie. Ale najpierw dwa małe ogłoszenia.
Po pierwsze, na facebooku już pisałem o planie na wycieczkę w pierwszy lub drugi weekend lipca. Jej celem będzie przede wszystkim wejherowskie grodzisko, ale też i parę innych, chyba dość ciekawych, miejsc. Jeśli ktoś jest chętny, zapraszam do zostawienia komentarza tutaj lub do kontaktu na fanpage'u bloga (link po praweje stronie).
Po drugie, jeśli ktoś lubi jeździć na rowerze, to w następny weekend mam zamiar przejechać się z Helu do Wejherowa. Również, jeśli ktoś chce się dołączyć, to zapraszam. Tyle ogłoszenia - a teraz marsz po malowniczych okolicach Młynków i Gniewowa.
Tym razem udało mi się namówić do wspólnej wędrówki mą lubą Kamilę i jej przyjaciółkę Natalię. Ba, zgodziły się nawet na średni poziom trudności i dystansu, czyli trasę Kos, liczącą dziewięć punktów kontrolnych na dystansie pięciu kilometrów (po liniach prostych oczywiście). Ale żeby wystartować, najpierw trzeba było dotrzeć na Młynki. O ile dojazd autobusem do gniewowskiej leśniczówki nie stanowił problemu, o tyle już dojście na start wymagało spaceru przez las, który jak się okazało trochę się zmienił od czasu moich wędrówek po tej okolicy z kolegami ze szkoły.
Po wystartowaniu szło już całkiem dobrze, a dziewczyny nawet próbowały nawigować, chociaż widoczny był ich brak doświadczenia i obeznania z mapami, zwłaszcza biegowymi, jak ta, z której korzystaliśmy. Przy pierwszym punkcie trochę szukaliśmy lampionu, który okazał się być trochę głębiej w dolinie, niż myśleliśmy, w dodatku zakryty chaszczami od strony, z której nadeszliśmy. Kolejny punkty poszły już łatwiej, aż do piątego, choć przy niektórych podejściach pod górki dziewczyny wydawały się mniej zadowolone z udziału w tej imprezie.
Na domiar złego po piątym punkcie straciłem czujność i choć prowadziłem nas właściwą drogą, to byłem przekonany, że idziemy inną bardziej na zachód. Efektem było dłuższe krążenie po okolicy najpierw w poszukiwaniu szóstego punktu kontrolnego, a później by ustalić naszą pozycję. Kiedy to już się udało, okazaliśmy się sporo za daleko na północny zachód. Zdecydowałem się sprowadzić Kamilę i Natalię w dolinę Cedronu, żeby idącą tam wzdłuż rzeki drogą spokojnie doszły z powrotem na Młynki (przy okazji odpoczywając od wspinania się na morenowe wzgórza), a sam częściowo marszem, a częściowo truchtem udałem na poszukiwania pozostałych czterech punktów. Konieczne przy tym okazało się zdobywanie szczytów po północnej i południowej stronie doliny, a także dwukrotne przebycie niespełna metrowej szerokości strumienia, jakim w tym miejscu jest Cedron. Ostatni punkt umieszczony był przy sporym głazie, pomniku przyrody nieożywionej. Stąd do mety było już tylko pół kroku.
Na mecie dziewczyny już na mnie czekały przy ognisku, na którym upiekliśmy sobie kiełbaski. Były bardzo smaczne, w sam raz na zakończenie tego marszu, zwłaszcza że był nieco bardziej wymagający i wyczerpujący, niż ten poprzedni za Gniewowem, a nawet bardziej niż wczorajsza trasa TP15 na Wakacyjnym Tułaczu. Był jednak co najmniej równie satysfakcjonujący (przynajmniej dla mnie, bo Kamila i Natalia nie miały jednoznacznych uczuć w tej kwestii) i czekam na kolejną taką małą wyprawę, choć akurat UKS Siódemka swój następny trening organizuje prawdopodobnie dopiero po wakacjach.
Subskrybuj:
Komentarze do posta
(
Atom
)
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz