Plan był taki, żeby przejść resztę szlaku Trójmiejskiego od miejsca, gdzie ostatnio skończyłem w Jaśkowej Dolinie, do samej Gdyni. Znaczy, po wcześniejszych doświadczeniach z długodystansowych marszów (zwłaszcza niebieskim szlakiem - 1 i 2), nabrałem przekonania, że przejście naraz więcej niż 20-25 kilometrów trochę mija się z celem, bo zaczyna się iść, żeby iść, bez sił na obserwację krajobrazu. Ale ponieważ wraz z przyjacielem (pozdrowienia dla Roberta) myślimy nad udziałem w Śniegołazach, uznałem, że przyda się mały trening, a przynajmniej sprawdzenie swoich możliwości, czyli nieco krótsza trasa żółtym szlakiem bez początkowego fragmentu, który przeszedłem na początku stycznia.
Ale plany planami, a rzeczywistość swoją drogą. Przede wszystkim zamierzałem wystartować z Wrzeszcza o ósmej rano, żeby jak największą część trasy przejść w dziennym świetle. Jednak ze względu na wizytę u przyjaciółki (pozdrowienia dla Pauliny) początek trasy przesunął się na 10.40 do Szadółek, niedaleko centrum handlowego Fashion House. Na dodatek wcześniej rano zaspałem i nie zdążyłem sobie przygotować herbaty do termosu, przez co cały dzień byłem skazany na zimne płyny. Ale przynajmniej pogoda dopisała.
Początkowy, trzykilometrowy odcinek wędrówki koncentrował się na dojściu do oznaczonego zielonym kolorem Szlaku Skarszewskiego. W tym celu ulicą Przywidzką i Jabłoniową oddaliłem się się od centrum handlowego, by po jakimś czasie opuścić bezpieczne i względnie dobrze odśnieżone chodniki na rzecz płyt jumbo, którymi wyłożona była ulica Lubowidzka, a dalej Stężycka. Tutaj śnieg nie tyle był usunięty, co raczej wyjeżdżony, co z jednej strony odsuwało w czasie brodzenie przez zaspy, ale z drugiej generowało ryzyko poślizgnięcia się na gładkiej, białej powierzchni, w niektórych miejscach już niebezpiecznie zbliżonej do lodu. Początkowo towarzyszyły mi zabudowania, zarówno mieszkalne, jak i gospodarcze, a nawet przydroży krzyż. Im dalej jednak szedłem, tym więcej było wokół mnie otwartej przestrzeni. Wciąż jednak dało się dostrzec nowe osiedla mieszkaniowe, zarówno gotowe i zamieszkane, jak i te dopiero budowane przy pomocy żurawi.
Tak było do momentu, gdy skręciłem w ulicę Źródlaną, którą od tego miejsca prowadziły oznaczenia zielonego szlaku. Idąc dalej na północ po lewej stronie miałem obwodnicę Trójmiasta z nieustannym głośnym szumem przejeżdżających samochodów, a po prawej ogródki działkowe, które jednak nie równoważyły swoją ciszą motoryzacyjnego hałasu. Na szczęście nie był to długi odcinek i niedługo potem szlak skręcił, by poprowadzić południowym i wschodnim brzegiem Jeziora Jasień. Dopiero na ścieżce między jeziorem a działkami miałem do czynienia z grubszą warstwą śniegu, która dała mi się tu trochę we znaki. W połączeniu z leżącymi liśćmi ten świeży śnieg zbijał się w kulki przyklejone do pasków od moich ochraniaczy na nogawki (tzw. stuptutów), na samym środku podeszwy, co było dosyć niewygodne. Ten sam problem pojawił się potem jeszcze w kilku miejscach, aż w końcu stwierdziłem, że prościej by było te paski odpiąć. Nad jeziorem miałem też okazję zaobserwować samoloty podchodzące do lądowania na Rębiechowie, zresztą nie jedyny raz podczas tej wyprawy.
Brzegi akwenu otoczone były skarpą - w jednym miejscu nawet się nieco obsunęła i przypominała miniaturową wersję klifu, choć oczywiście przyczyną jej powstania nie mogły być fale z jeziora, które było oddalone o dobrych kilka metrów w pionie i poziomie. Inną skarpę musiałem pokonać, by dalej przez ulicę Kartuską iść zielonym szlakiem. Nie było to łatwe, zwłaszcza biorąc pod uwagę jej ośnieżenie.
Dalsza droga prowadziła wiaduktem nad aleją Armii Krajowej, przez rondo i potem ulicą Szczęśliwą obok centrum handlowego Auchan i osiedla Wiszące Ogrody, gdzie widziałem sporą nieckę, po której zboczach zjeżdżało na sankach wiele dzieci pod okiem rodziców. Co by o zimie nie mówić, to latem jednak ciężko o dobry stok na sanki. Nieco dalej Szczęśliwa była znacznie zwężona przez remont, prawdopodobnie w związku z budową linii Pomorskiej Kolei Metropolitalnej, która będzie przebiegać w dolinie poniżej Wiszących Ogrodów. Powstaje tu stacja Gdańsk Kiełpinek, a nowe perony z wiatą są budowane niedaleko od starego dworca przedwojennej linii z Wrzeszcza do Kokoszek. Ówczesna stacja była stacją graniczną - niedaleko przebiegała granica między II Rzeczpospolitą a Wolnym Miastem Gdańsk.
Za torami zielony szlak Skarszewski łączył się z niebieskim Kartuskim na krótkim odcinku od toru motocrossowego do rozwidlenia dróg nieco wyżej, po czym oba równolegle biegły dalej na wschód, przez teren lub granicę rezerwatu Lasy w Dolinie Strzyży. Szedłem dalej wzdłuż zielonego szlaku, choć momentami miałem wątpliwości, czy tak jest faktycznie, a to z dwóch powodów - niewielkiej ilości oznaczeń szlaku oraz niepewności co do ich barwy. Tak czy siak, ten odcinek był jednym z najurokliwszych na całej trasie - śnieżne krajobrazy wraz z prześwitującym słońcem naprawdę robiły przyjemne wrażenie, i to pomimo konieczności chodzenia po dość głębokim tu śniegu. Im dalej szedłem, tym więcej spotykałem ludzi - ładna pogoda zachęcała do spaceru zarówno młodych, jak i starszych, nie wspominając o całych rodzinach. Blisko Matemblewa widziałem nawet narciarzy na biegówkach. Ciekawym momentem była też przeprawa przez Strzyżę po leżących w potoku pniach (a jak się okazało, później miałem jeszcze trudniejsze przeprawy). Ostatecznie na lewym, północnym brzegu Strzyży, przy granicy rezerwatu dotarłem do skrzyżowania, na którym łączyły się szlaki zielony i niebieskim z moim szlakiem docelowym, czyli żółtym szlakiem Trójmiejskim, którym ruszyłem na północ w stronę Matemblewa.
W Matemblewie minąłem siedzibę leśnictwa, a także kościół i kaplicę Matki Bożej Brzemiennej, znane na Pomorzu sanktuarium. Nieco dalej, wokół podłużnej niecki rozstawiono stacje drogi krzyżowej, a za nią papieski ołtarz z którejś z pielgrzymek. Mnie jednak bardziej interesowały walory przyrodnicze i nie zatrzymywałem się tam na dłużej, tylko szedłem dalej przedłużeniem ulicy Matemblewskiej, które to przedłużenie było w tym miejscu piękną leśną drogą, a jednocześnie trasą rowerową. Tu nadal wciąż było dużo spacerujących ludzi. Moją uwagę zwróciły ustawione wzdłuż drogi drewniane konstrukcje, które okazały się być zbiornikami na wodę z rowów odwadniających. Trochę mnie to zaskoczyło, bo do tej pory widziałem takie zbiorniki tylko w formie niewielkiego wykopu zrobionego małą koparką, albo nawet łopatą. Ciekaw jest, czy to inwestycja leśników z Matemblewa albo nadleśnictwa, czy raczej miasto Gdańsk zdecydowało się na wybudowanie takiej infrastruktury.
W dalszej drodze przekroczyłem ulicę Słowackiego niedaleko Ikei na Matarni, a potem minąłem ośrodek szkolenia policji. Potem jeszcze szedłem wzdłuż żółtego szlaku. Ten fragment trasy był nieco bardziej urozmaicony, niż poprzednie. Oprócz szerokich dróg, posiadających nawet nazwy wypisywane na mapie (jak Droga Węglowa, Trawiasta czy Matarniana), podążałem też mniejszymi ścieżkami, gdzie znów zaczęły mi się tworzyć kulki śniegu pod butami i dopiero tu zdecydowałem się na odpięcie pasków od stuptutów. No i oczywiście była też kolejna przeprawa przez potok - tym razem Potok Oliwski. Nieco dalej napotkałem też nietypowy znak na drzewie. Jak później sprawdziłem, oznaczał on fragment drogi, na którym szlak konnym łączy się z pieszym, którym wędrowałem. Ostatecznie dotarłem do Drogi Węglowej, gdzie zdecydowałem się opuścić żółty szlak. Robiło się coraz później, a ja chciałem dotrzeć do góry Donas jeszcze przy dziennym świetle, żeby móc sfotografować jak najwięcej widoków z tamtejszej wieży widokowej. Zdecydowałem się więc skrócić nieco drogę.
Drogą Węglową ruszyłem na zachód, a później na północ, cały czas jednostajnie pod górę, choć na szczęście nachylenie nie było tu duże. Ostatecznie dotarłem do Owczarni, gdzie idąc wzdłuż ogródków działkowych dotarłem do wiaduktu, którym przekroczyłem obwodnicę. Dalsza droga przez Osowę też nie była specjalnie skomplikowana - ulicą Wodnika szedłem od Selgrosa i Rënku na północ, mijając nowe bloki mieszkalne i przecznice nazwane imionami z mitologii i astronomii. Z Wodnika skręciłem w Kielnieńską w stronę Chwaszczyna i szedłem nią przez dłuższy czas. Mogłem już stamtąd dostrzec maszt nadawczy RTCN o wysokości 300m. Zresztą przypuszczam, że gdyby nie lasy czy zabudowania, zobaczyłbym go już dużo wcześniej. Około piętnastej dotarłem ostatecznie do granic Gdańska nieco powyżej Jeziora Osowskiego i wszedłem na teren Gdyni.
Ciąg dalszy w następnym wpisie, w tym między innymi, czy zdążyłem dotrzeć na Donas przed zachodem słońca, a także co mogłem tam zobaczyć.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz