Lubię jeździć rowerem, ale z różnych przyczyn niekoniecznie w rajdach na orientację. Jak już kiedyś pisałem, wyjątek robię dla rajdu w Leśniewie. W zeszłym roku nie udało mi się tam wystartować, ale w tym roku zgłosiłem się i wziąłem udział w szóstej edycji, która odbyła się 21 maja. Tym razem jednak nie porywałem się na dłuższą, czterdziestokilometrową trasę, ale z uwagi na czasem dokuczające kolano i nie w pełni sprawny rower uznałem, że pewniejszy będzie start na o połowę krótszym dystansie.
Poza dystansem trasy różniły się się od siebie też limitem czasu (cztery godziny zamiast sześciu) i liczbą punktów kontrolnych (dziesięć zamiast dwudziestu). Od mojego ostatniego startu w trzeciej edycji trochę zmieniły się też zasady karania spóźnień - do piętnastu minut nie byłoby źle, ale potem każda minuta stawałaby się bardzo kosztowna.
Damian, organizator imprezy i budowniczy tras, jak zwykle znalazł i pokazał ciekawe miejsca, nie zapominając przy tym o podstępnych punktach stowarzyszonych i mylnych. Na krótkiej trasie było tylko dziesięć punktów kontrolnych, ale prawie każdy był wyzwaniem, niezależnie od wartości w punktach wagowych. Ich rozmieszczenie było takie, że choć kolejność była dowolna, to nie trzeba było się nakombinować przy wyborze trasy, co do tej pory często bywało moją zmorą na trasach typu scorelauf czy w poprzednich startach w leśniewskim rajdzie. Dylemat sprowadzał się w zasadzie do wyboru, czy lepiej pętle zataczać w prawo, czy w lewo. Ja zdecydowałem się na tę drugą opcję, czyli jazdę przeciwnie do ruchu wskazówek zegara.
Już na samym początku znalezienie PK10 było ciężkim zadaniem. Właściwie to może nawet nie tyle znalezienie, co wybranie właściwego z kilku lampionów. Trochę tam pokrążyłem, po czym zdecydowałem się na jeden z punktów i kawałek odjechałem. Trafiłem na strumień czy kanał, którego przebieg wskazywał, że jestem gdzie indziej, niż powinienem. Pokrążyłem trochę dłużej, próbując skutecznie się od czegoś namierzyć, ale utrudniały to zmiany w terenie i rozbudowa Leśniewa od czasu nakreślenia mapy. Uznałem, że jeśli będę miał czas, to przyjadę tu jeszcze przed powrotem na metę.
Z PK4 nie było wiele lepiej - drogi nie do końca mi pasowały i w końcu spisałem pierwszy lampion, na jaki trafiłem. Kiedy po rajdzie rozmawiałem z Darkiem, który dobrze zna te lasy, powiedział mi, że najlepiej byłoby tam jechać przecinką od słupka oddziałowego. Nie wpadłem na to, a niby takie oczywiste i nieraz sam podobnie robiłem...
Na szczęście potem było lepiej. PK1 pod Domatowem, koło remizy, z której w styczniu ruszałem w trasę IX MnO, wziąłem bez wątpliwości i bez pudła, choć ponoć był tam jakiś stowarzysz. Przed okolicami PK3 Damian na przedstartowej odprawie ostrzegał nas jako nieprzejezdnymi. Nie było tak źle, jak wynikało z jego słów, choć faktycznie jakiś czas wolałem nieść tam rower na plecach, niż przebijać się przez gałęzie i konary na dukcie. Sam punkt znowu bez pudła - między innymi dzięki słupkom oddziałowym...
Dotarcie do PK6 nad Jeziorem Dobrym nie było trudne, choć w pewnym momencie za szybko odbiłem na północ. Niestety, jak pokazały wyniki i wzorcówka, tu znów wziąłem punkt stowarzyszony. Nie bardzo chciało mi się w to wierzyć, ale mój brak sprawnego licznika oraz doświadczenie geodezyjne Damiana sprawiły, że nie upierałem się przy tym.
Przy ósemce trzeba było zejść z roweru, przyjrzeć się mapie i ocenić, czy cieńsza (właściwie przerywana, ale worek strunowy utrudniał nieco zadanie) linia to skarpa, czy granica kultur. Okazało się, że to drugie, nawet dość wyraźnie widoczna jeszcze w terenie różnica drzewostanu i punkt zdobyty prawidłowo.
Jadąc na najdalszy punkt kontrolny (choć warty tylko jeden punkcik wagowy) trochę sobie sprawę ułatwiłem, omijając dorysowane przez Damiana ogrodzenie i jadąc zamiast tego krokowską szosą, a potem drogą bezpośrednio na punkt. Tu jednak niesprawny licznik dał się we znaki i zmusił mnie do korekty na karcie startowej, kiedy próbowałem ocenić dystans trzystu metrów "na oko". Na rowerze ta metoda sprawdza się dużo gorzej niż przy poruszaniu się na pieszo.
Dalej wróciłem po śladach do szosy i nią pojechałem w okolice siódemki (choć GPS chyba się tu na chwilę zawiesił). Tu dałem się nabrać na stowarzysza. Nie zauważyłem zmiany przebiegu drogi na tym odcinku. Prawidłowy lampion był nieco na zachód, przy starym asfalcie. Pod Wejherowem przy tej samej drodze jest podobna sytuacja - ale o tamtej wiedziałem, a tu się tego nie spodziewałem...
PK9 to kolejny majstersztyk - układ dróg w tej okolicy Domatówka zmienił się na tyle, że od południa ciężko było na niego trafić. Jedyna ulica prowadziła co prawda do dwóch lampionów, ale żaden nie pasował mi odległościowo ani do skrzyżowania, ani do linii energetycznej (a mierzył parokrokami). Skończyło się na punkcie mylnym.
Odbiłem to sobie na piątce, trochę według układu dróg, a trochę na wyczucie (bo to też drogi nieco zmienione) zbierając prawidłowy lampion, a także na dziesiątce, gdzie po kilku najazdach i namiarach ostatecznie poprawiłem swój wcześniejszy wpis. Na metę spokojnie przyjechałem przed czasem.
Z wyniku zadowolony byłem średnio - na dziesięć PK sześć miałem dobrze (w tym dwa po poprawkach), trzy stowarzyszone i jeden mylny. Dało mi to siódme miejsce na ponad trzydzieści drużyn. Dużo bardziej jestem zadowolony z udziału w tej konkretnej trasie, a nie w czterdziestce - jechało mi się o wiele spokojniej. Miałem dość czasu, żeby posprawdzać punkty z wątpliwościami (choć jak widać nie wszystkie). Nie musiałem się szarpać ani z prędkością, ani z nadmierną precyzją nawigacyjną. Mogłem czerpać przyjemność z tej rywalizacji, zwłaszcza że Damian przygotował naprawdę ciekawe i wymagające punkty kontrolne. I dlatego na kolejnym rajdzie też wystartuję na dwudziestce. Czy później wrócę na długą trasę - zobaczymy.
Subskrybuj:
Komentarze do posta
(
Atom
)
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz