27 grudnia 2016

Drogi i bezdroża arturiańskiego Darżluba

Pierwszy weekend grudnia to tradycyjny już termin Darżluba. Tegoroczny był już czterdziestą pierwszą edycją, a trzecią - po Kartuzach i Wejherowie - w mojej dotychczasowej karierze. Tematem przewodnim był król Artur wraz ze swoimi rycerzami, a w Camelot zamieniona została szkoła w Swarożynie koło Starogardu Gdańskiego. Organizacyjnie jak zwykle impreza stała na przyzwoitym poziomie, pogoda - poza nadspodziewanie dużą ilością śniegu - raczej dopisała. A co do reszty... po kolei.

Na koń! czyli początek

Podobnie jak do Cewic, również i do Swarożyna jechałem z Darkiem, tym razem moim samochodem. Startowaliśmy na różnych trasach - Darek na BT z ambicją zdobycia wszystkich punktów taktyką namierzania i brania pierwszego lampionu, który się trafi - ja zostałem przy T1, aby spróbować jeszcze przed końcem roku zapunktować w Pucharze DInO w tej kategorii. Mój plan był taki, aby wszystko sprawdzać możliwie dokładnie. Dojazd trochę nam zajął, więc w trasę wyszedłem nieco spóźniony (miałem sporo wcześniejszą minutę startową niż Darek). Zaskoczyła nas trochę biel towarzysząca już górkom w okolicach trójmiejskiej obwodnicy. W Swarożynie śniegu było już pełno - przeważnie do kostek, ale bywały miejsca, gdzie sięgał łydek, a nawet kolan. Zapowiadało to trudny marsz, w związku z czym nie dziwią wydłużone limity czasowe na części tras (na T1 o trzydzieści minut), lub usunięte punkty na innych. Nie miałem za bardzo czasu przyjrzeć się okolicom Swarożyna na Geoportalu, ale Darek po drodze ostrzegał mnie, że rzeźba jest tam dosyć pofałdowana - czyli kolejne utrudnienie. Budownicza trasy - Dorota Grześkowiak - przy wydawaniu map ostrzegała, co by do PK4 podchodzić od północy (zresztą ostrzeżenie to było powtórzone na mapie). Stwierdziła też, że na jej trasach zawsze jest fun. Nie pozostawało nic innego, jak tylko zweryfikować to twierdzenie.

Do ogniska

Na pierwszym punkcie często zdarzało mi się na różnej rangi InO brać stowarzysza - tym razem mimo niezbyt dokładnego namierzania nie było tego problemu z uwagi na charakterystyczną rzeźbę terenu w formie kotlinki nad strumieniem. Jak widać, z planu sprawdzania wszystkiego dokładnie szybko zrezygnowałem, przechodząc raczej do taktyki Darka. Sprawdziła się już na PK2, gdzie idąc azymutem na zachód znalazłem lampion na cyplu wzgórza i odpuściłem sobie stowarzysza na następnym cyplu na północ, choć przez chwilę budził on moje wątpliwości. Przy trójce ta taktyka zawiodła - ale głównie dlatego, że we właściwym miejscu nie znalazłem lampionu i spisałem wiszącego nieco wyżej, na wypłaszczeniu terenu zamiast w dolince. Jak się okazało, prawidłowy - zależnie od relacji - był zrzucony przez kogoś na ziemię albo celowo przyczepiony do niskiego pieńka.
Ostrzeżenie dotyczące PK4 stało się jasne po spojrzeniu na mapę - umieszczono go na wyspie pośrodku jeziora. Podobny zabieg pamiętam z Kaszubskiej Włóczęgi w Borsku. Przeprawa wtedy (na trasie BT) okazała się możliwa niemal suchą stopą, ale tylko od jednej strony, gdzie wody jeziora zostały zastąpione grząskim, ale dającym się przejść bagienkiem czy może nawet łąką. Tu było podobnie, z tą różnicą, że przeprawa udała się nawet bez układania gałęzi, a trochę więcej wody w obliczu i tak przesiąkniętych od śniegu butów nie robiło specjalnej różnicy. Tu uwaga na przyszłość: po wyczyszczeniu obuwia po wcześniejszym marszu muszę pamiętać o ponownej impregnacji.
Piątka to historia przepraw przez całkiem sporą rzeczkę. Pierwsze miejsce wskazane przez mapę okazało się zaporą z gałęzi (przywodziła na myśl bobry...) i raczej nie zachęcała do prób przejścia. Drugie miejsce to już większy wał ze ścieżką na szczycie i jazem w dole. Punkt kontrolny był jednak trzysta metrów w górę rzeki po tej jej stronie, którą opuściłem wcześniej, a jedyną w miarę niedaleką szansą na przeprawę było przewrócone drzewo, pokryte - a jak inaczej - śniegiem. Na szczęście przesuwając się po jednym pniu i opierając się o drugi udało się przejść mi i kilku innym drużynom. W drodze powrotnej nie uśmiechała mi się kolejna próba (zresztą do drzewa i tak nadal była spora kolejka), więc wróciłem do wału drugim brzegiem.
PK6 to trochę dłuższy marsz i wspinaczka na szczyt, w sumie bez historii.
Do siódemki trasa wiodła głównie asfaltem przez Liniewko, a potem brzegiem lasu, więc właściwie nie było trudno (choć miecz zasłaniający łuk szosy w kluczowym miejscu powodował nieco komplikacji przy wyborze miejsca, gdzie należało skręcić). Potem zostało już trochę manewrowania w poszukiwaniu śródleśnej łączki czy polany.
Na ósemkę dotarłem nieco inną trasą, niż zamierzałem (w poszukiwaniu ścieżki odchodzącej od wąwozu trochę mnie zniosło na skraj lasu), ale i tak w sumie bez większych problemów, na bieżąco kontrolując dystans liczony w parokrokach.
Do PK9, czyli stopczasu, powędrowałem trochę przecinkami, a trochę na przełaj z grubsza na zachód przez las, a potem przez łąki i rzeczkę, widząc płonące ognisko ze sporej odległości.

Powrót

Ognisko to oczywiście moment odpoczynku, wymianę uwag na temat tras, ale i czas na ciepły posiłek - kiełbaskę z ogniska. Trochę nieszczęśliwie wstrzeliłem się w moment, kiedy akurat skończył się chleb i herbata, a chociaż jedno i drugie dowieziono jeszcze przed końcem mojego stopczasu, to już nie miałem na to chęci. Oczywiście odpoczynek przy cieple bijącym od pracowicie podtrzymywanego ognia poskutkował jeszcze dotkliwszym odczuwaniem zimna po jego opuszczeniu i znów potrzebna była dłuższa chwila marszu, aby to wrażenie choć trochę zniwelować przez rozruszanie się. Poza tym uznałem, że jestem zbyt zmęczony na pilnowanie poziomu baterii w telefonie i zrezygnowałem z dalszej rejestracji trasy w navime.
Na początek trzeba było przedostać się z powrotem przez rzekę i północnym brzegiem Jeziora Zduńskiego dotrzeć do leśniczówki Boroszewo - na tym odcinku towarzyszył mi czerwony szlak PTTK Jezior Kociewskich. Kawałek za leśniczówką skręciłem w przecinkę na północ, by po przejściu odpowiedniej ilości parokroków odbić w prawo. Dałem się jednak nieco zmylić wydeptanym ścieżkom i odbiłem zbyt szybko, tuż przy dostrzegalni przeciwpożarowej. Trafiłem na lampion, który spisałem bez dalszego sprawdzania. Okazał się on być drugim stowarzyszem tej nocy.
PK11 to dłuższy marsz sporą drogą na wschód, a następnie nieco mniejszą na południe. Potem już tylko cierpliwe przeczesywanie krzaków w dolince między drogą przecinką. Tutaj lampion wisiał na pochyłej gałęzi wśród młodej buczyny (na pień było to już nieco zbyt cienkie).
Na dwunastkę po pewnym wahaniu zdecydowałem iść z grubsza na wschód, skrajem pól i lasem koło miejscowości Zabagno aż do asfaltówki, a potem przecinką na południe niemal bezpośrednio na punkt. Przecinka okazała się jednak być nieistniejącą w terenie, przynajmniej od strony szosy, więc znalazłem inną drogę, nieco dalej na wschód. Sam punkt znaleziony bez większego problemu.
Ostatni punkt wydawał się być formalnością. Znów szosa, potem polna droga, wąwóz z kanałem... Tylko że nie było wąwozu ani kanału - tylko studzienka przy drodze. Podjąłem dwie czy trzy bezskuteczne próby znalezienia chociaż wąwozu, skoro ciek wodny z powierzchni przeniesiono pod ziemię, ale nie było po nim śladu. Potem próbowałem się namierzać azymutowo bezpośrednio na punkt, też z mizernym skutkiem. W końcu trochę szczęśliwie trafiłem na lampion razem z jakąś inną drużyną i spisałem go nie dbając specjalnie o jego poprawność.
Formalnością okazał się dopiero powrót do szkoły - ścieżka wzdłuż do torów i wzdłuż nich do dworca, a potem uliczki Swarożyna. O dziwo, nawet zmieściłem się w podstawowym limicie czasu i to nawet z niewielkim zapasem.

Wyniki

Dwa stowarzysze na trzynaście punktów to całkiem niezły wynik, z którego jestem całkiem zadowolony. Niestety, tym razem wystarczyło to tylko na dziewiąte miejsce. Trasa w mojej skromnej opinii nie była przesadnie trudna - najwięcej problemów mógł sprawić ostatni punkt. Zresztą w jego okolicy wisiało kilka innych, równie podstępnych, dla niektórych innych tras, w tym Zaawansowanej.
Fun był, owszem, choć jak dla mnie niezbyt wiele. Nie wiem, czy to kwestia tego, że trasa była, jaka była, czy po prostu ja mam już trochę dość marszów w tej formule? Myślę, że raczej to drugie. Jeśli będę się wybierał na Manewry, Darżluba albo inną podobną imprezę, to chyba już sobie odpuszczę trasę T. Spróbuję albo na wyższym poziomie (myślę, że mam już dość doświadczenia, aby powalczyć na BT z lepszym skutkiem niż w Borsku), albo na trasie przygodowej z dodatkowymi zadaniami, jak tutaj powiązanymi z tematem imprezy, dzięki czemu można go było odczuć przez coś więcej niż tylko wymyślanie nazwy drużyny. Albo z długich marszy przejdę na lokalne w kategoriach TZ czy TU, z którymi już się mierzyłem z całkiem niezłym skutkiem.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz