08 maja 2016

Grodzisko, jezioro i drogi otomińskiego Kaszubiaczka

Z planów wędrówkowych na miniony weekend udało się zrealizować tylko połowę, a i to nie do końca tak, jak chciałem. Mimo to nie było źle - w sobotę wróciłem w okolice Otomina, w tym na grodzisko, które odwiedziłem w zeszłym roku. W niedzielę co prawda nie pojechałem na rajd do Leśniewa, ale i tak spędziłem ten dzień dosyć miło (ale o tym pisać nie będę).
A do Otomina ściągnęła mnie kolejna runda Pucharu GDAKKA, czyli Kaszubiaczek. Budowniczy - Agnieszka Witowska i Dymitr Juszczuk - dali do wyboru trzy trasy: dla początkujących, scorelauf i rowerową. Trochę brakowało mi czegoś w rodzaju kategorii dla średniozaawansowanych typu TU i niemal do ostatniej chwili wahałem się między leniwą wygodą TP a ambitną dumą TS, ostatecznie decydując się na tę drugą. Rowerową odpuściłem, choć na start rowerem dojechałem.



Trasa scorelauf

Właściwie scorelauf nie jest moim ulubionym typem trasy InO, może dlatego, że nie jest moją najmocniejszą stroną, choć kilka razy odniosłem pewne sukcesy. Poza tym ze względu na znacznie większą ilość możliwych wariantów i liczbę punktów kontrolnych zazwyczaj niemożliwą lub trudną do zdobycia w całości wymaga też większej koncentracji i uważniejszego planowania trasy. Tym razem była to najciekawsza opcja z dostępnych.
Budowniczy z GDAKK - Agnieszka Witowska i Dymitr Juszczuk - rozmieścili w terenie dwadzieścia cztery punkty kontrolne i sporą ilość stowarzyszonych. Ich wartość wagowa wahała się od dwóch do czternastu w zależności od trudności nawigacyjnej i terenowej, odległości od bazy i innych punktów, a pewnie też od innych czynników.
Nisko wycenione punkty faktycznie były dość blisko bazy i były w większości dość łatwe do znalezienia, choć przykładowo przy E4 chwilę się wahałem. Trudność PK wartych dwanaście punktów wagowych polegała przede wszystkim na dystansie koniecznym do ich zdobycia, chociaż przy kilku z nich nadal trzeba było zachować sporą czujność. Najbardziej podchwytliwym punktem był moim zdaniem położony najbliżej startu Y10 - otoczony stowarzyszami właściwy lampion wisiał na drzewie, na wysepce, niewidoczny od strony biegnącej przez łąkę ścieżki pomiędzy kanałami; natomiast najciekawszym wiszący na krańcu półwyspu nad Jeziorem Otomińskim W14 (o nim później). Nie zabrakło też oczywiście przepraw przez mokradła, w których niektórzy uczestnicy trochę się zagłębili, a także jednej czy dwóch większych górek i kilku mniejszych.


Jeśli chodzi o moje przejście, to zdecydowałem się na zdobywanie punktów zgodnie z ruchem wskazówek zegara, czyli najpierw północny wschód, a potem południowa część mapy - w tych obszarach było najwięcej wysoko punktowanych PK, skutkiem czego wiele drużyn zaczęło podobnie jak ja. Znajdowanie większości lampionów nie przysporzyło mi wiele kłopotu - nie były zbyt trudne, poza tym z zadowoleniem muszę stwierdzić, że zachowałem nietypową dla siebie czujność przy pomiarze azymutu i dystansu. Znalazłem osiemnaście PK, w tym tylko jeden stowarzyszony (S12) - co dziwne, bo i przy nim liczyłem parokroki. Ale nie było w czym się upierać, zwłaszcza że niedaleko wziętego przeze mnie wisiał drugi lampion, a ewentualna poprawka i tak nie wpłynęłaby na moją pozycję w wynikach.
Dyscyplina przy nawigacji dobrze wpłynęła na wyniki, ale były też fakty, które wpłynęły gorzej. Kilkukrotnie wybrałem dłuższy, okrężny wariant przelotu między punktami, choć starałem się, żeby był wygodny. Przy punkcie R12 zgubiłem też kartę startową i odkryłem to dopiero do dotarciu do następnego, przez co wracałem po swoich śladach chyba z pół kilometra. Straciwszy na to sporo czasu, uznałem, że nie ma co dalej się spieszyć i resztę trasy przeszedłem raczej rekreacyjnie i krajoznawczo. Gdyby nie te trzy szczegóły, zapewne wziąłbym jeszcze trzy albo cztery punkty kontrolne i zajął miejsce wyższe niż jedenaste.


Ciekawe miejsca nad Jeziorem Otomińskim

Na trasie było też kilka mniej lub bardziej interesujących miejsc. Najciekawsze było chyba samo Jezioro Otomińskie z półwyspem, na którego najdalej na północ wysuniętym przylądku umieszczono punkt W14. Pewnie bym sobie go odpuścił, gdyby nie dało się przejść przejść przez mokradła od poprzedniego punktu, bo wymagałoby to sporego nadłożenia drogi - ponad pięćset metrów w jedną stronę. Przejście jednak było i dzięki temu mogłem znów odwiedzić znane mi już z poprzedniej wizyty w tej okolicy grodzisko. Swoją drogą, biorąc pod uwagę ukształtowanie terenu w okolicy półwyspu i otaczające go bagna, to lokalizacja grodu była tu na pewno uzasadniona. Na dobrą sprawę można by było tu rozmieścić cały kompleks obronny.


Na zachód od Otomina jest też wąwóz, który przez chwilę z marszu chciałem przejść na przełaj, nie zauważywszy początkowo na mapie cyferki '8' oznaczającej wysokość jego ścian. Dopiero nie widziany, a usłyszany z małej odległości samochód zmusił mnie do przemyślenia tej decyzji. Wąwozów zresztą było więcej, choć nie aż tak głębokich.


Dojazd i powrót

Jak wspomniałem, do Otomina przyjechałem rowerem z Gdańska Wrzeszcza rowerem. Infrastruktura dla rowerów jest nieco bardziej rozwinięta niż w Wejherowie, jest też trochę bardziej przemyślana, choć nie zawsze - czasem irytowały mnie urywane drogi rowerowe albo skakanie z jednej strony ulicy na drugą. Natomiast doceniam coraz częściej chyba stosowany pomysł pasa dla rowerów na jezdni. Wcześniej widziałem je na Wita Stwosza w Oliwie, a teraz między innymi na Nowej Myśliwskiej. Uważam to za bardzo wygodne rozwiązanie i przydałoby się je wprowadzić też w innych miastach Wybrzeża, przynajmniej na większych ulicach, zwłaszcza tych nowo budowanych.
Bliżej samego Otomina oprócz turystycznych szlaków PTTK (Skarszewskiego i Wzgórz Szymbarskich), których fragmentami szedłem również w trakcie zawodów, natrafiłem na tablicę informacyjną szlaku rowerowego do Bąkowa, prowadzącego również przez Bursztynową Górę. Jego część już kiedyś poznałem, ale może w przyszłości wezmę się za całość.


Muszę też jeszcze wspomnieć o pogodzie, która w tamten weekend była dosyć kapryśna, zwłaszcza w kaszubiaczkową sobotę. Rano lekko chłodno, potem nieco cieplej, po południu znów chłodno, chmurno i wietrznie. Dojeżdżałem i wracałem w lekkiej kurtce, ale sam marsz przeszedłem w cienkiej bluzce i trochę mnie przewiało, a gdybym nie miał foliowego "ponczo", to pewnie by mnie też przemoczyło, że o gradzie nie wspomnę - bo były i takie chwile opadów. Efekt był taki, że następnego dnia nie czułem się na udział w rajdzie w Leśniewie. Ale pewnie i tak nie miałbym dużych szans - nawet dotychczasowi wymiatacze zostali zdeklasowani przez trójmiejskich weteranów, którzy w związku ze wzrostem popularności tej imprezy (a także szerszą niż dotychczas promocją) zjawili się dosyć licznie.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz