26 marca 2016

Drogi i bezdroża XLII Manewrów SKPT

Dobry wynik na grudniowym Darżlubie, ładna pogoda i jeszcze kilka czynników spowodowało, że jadąc na Manewry SKPT miałem ambicje na miejsce w pierwszej dziesiątce, a może nawet piątce. Niestety nie udało mi się to - zarówno moja, jak i po wynikach sądząc pozostałe trasy były tym razem wyjątkowo trudne. Na mój słabszy rezultat złożyły się trudny teren, nieszczególnie dokładna mapa, pułapki zastawione przez budowniczego oraz - a może przede wszystkim - niemal tradycyjny już brak czujności z mojej strony. Z drugiej strony, nie było też jakiejś strasznej tragedii. Ale jak wspomniałem, ambicje, były znacznie większe.


Tym razem Cewice

Trudno było liczyć, że trzecie InO SKPT z rzędu będę miał tak blisko domu, jak poprzednie Manewry w Bolszewie i Darżlub w Wejherowie. Lokalizacja bazy tradycyjnie pozostawała tajemnicą aż do dnia imprezy. Równie tradycyjnie na forum SKPT można było znaleźć różne przypuszczenia, których autorzy nawiązywali do tegorocznego motywu, czyli greckiej mitologii (naturalne skojarzenie z Olimpem i porównania do najwyższych szczytów Pomorza), a także zorganizowania dojazdów. Koniec końców właściwa baza tym razem jednak nie została wymieniona, a okazały się nią podlęborskie Cewice.
Jeśli chodzi o wybór tras, to zasadniczo powrócono do formuły sprzed ostatniego Darżluba, między innymi przywracając trasy Zaawansowaną i Przygodową. Ja jednak pozostałem przy trasie Trudnej, a konkretnie T1 Stowarzyszona nić Ariadny, otrzymując późną, sto dwudziestą minutę startową, co było podyktowane wspólnym transportem z Darkiem i Mikołajem, którzy (ambitniej ode mnie) startowali na trasie zaawansowanej razem z Damianem. Po dojechaniu na miejsce przed ósmą wieczorem mieliśmy chwilę na rozłożenie się na sali gimnastycznej, zanim moi towarzysze ruszyli w drogę (startowali kilkanaście minut wcześniej). Ja odebrałem mapę i opuściłem szkołę o 20.15.



Pierwsza połowa

Początek wydawał się łatwy, choć już na jednym z pierwszych rozwidleń w lesie za Cewicami skręciłem w lewo, zamiast w prawo. Nadłożyłem przez to trochę drogi, i tak jednak dotarłem do starej linii kolejowej, która miała mnie doprowadzić do łąki. Na niej w zakolu cieku wodnego (bliżej temu było do rowu niż strumienia) znalazłem dwa lampiony i po krótkim namyśle wybrałem ten leżący na konarze blisko ziemi, jako znajdujący się bardziej na południe w łuku tego zakola.
Na drodze do dwójki najbardziej zaskakująca była mroczna postać pod jednym z wiaduktów. Z późniejszych relacji dowiedziałem się, że był to jeden z punktów zadaniowych trasy przygodowych, jednak niczego nie spodziewające się osoby z innych tras osobnik ten - ponoć Pytia - mógł doprowadzić na skraj zawału. Sam punkt kontrolny zdobyłem po krótkim marszu na azymut od początku wykopu i sprawdzeniu brzegów kotlinki.
PK3 to znów zakole strumienia. Tu najpierw wziąłem stowarzysza, do którego pasowała mi odległość od brzegu lasu po wschodniej stronie doliny, jednak na szczęście po chwili sprawdziłem dojście od innej strony i poprawiłem ten błąd.
Przy ogólnie łatwym czwórce przez chwilę szukałem kamienia znakującego punkt geodezyjny - póki co byłem zadziwiająco czujny i nawet miałem pewien zapas czasowy.
Na drodze do PK5 problemem było najpierw znalezienie drogi opuszczającej pole, a później właściwe wejście na azymut. Niemal od razu trafiłem na jeden lampion, a nieco dalej na następny. Po krótkim wahaniu zdecydowałem się na drugi, nadal nie mając pewności - tu już dość czujny nie byłem i skończyłem ze stowarzyszem.
Szósty punkt to znów ciek wodny - tym razem już rzeczka, wzdłuż której trochę krążyłem, kiedy dojście przez grzbiet na azymut od drogi nie do końca się udało. Co prawda teren nie całkiem pasował mi do mapy (na której skarpa na zachodnim brzegu nie była ciągła), ale nie wahałem się długo.
PK7 nie stworzył właściwie żadnych problemów nawigacyjnych. Najpierw kawałek wzdłuż rowu (wisiało wzdłuż niego tyle lampionów, że któraś z dłuższych tras miała tam chyba LOPkę) z co najmniej kilkoma przeprawami przez kanały boczne. Potem krótszy kawałek na górkę azymutem od linii energetycznej. Z ósemką też było dość łatwo, choć wymagała czujności - najpierw żeby nie przegapić przecinki, a potem żeby pilnować dystansu i układu drogowego i ominąć stowarzysza.
Droga spod PK8 z początku też była wyraźna, ale potem trzeba było się przebijać lasem na zachód z nadzieją, że trzyma się kurs wzdłuż zarośniętej przecinki. Budowniczy dla utrudnienia umieścił reklamę sponsora nieco na południe, na leśnej drodze, która byłaby pewnym punktem odniesienia. Zauważyłem jednak, że poprzeczna przecinka, na której miał wisieć PK9, zaczyna się w rogu pola. Dalej już tylko liczenie dystansu i mijanych dolinek. Zarówno pierwsze (według czasu, a nie parokroków), jak i drugie (na mapie dolinki widziałem dwie, w terenie były trzy) zawiodło i najpierw zebrałem stowarzysza, ale później go poprawiłem na prawidłowy punkt.
Droga do dziesiątki to dalej ta sama przecinka, potem druga, równoleżnikowa, a wtedy miała być droga na północ. Ale nie była - po przejściu nią kilkudziesięciu krokach sprawdziłem kompas i okazało się, że idę na południe... Przy najbliższej okazji zszedłem na asfalt, którym łatwiej było trafić. Przy ognisku - jak chyba większość drużyn - sprawdziłem poprawność zawieszenia lampionu. Pułapka z grudniowego Darżluba na dobre zmieniła charakter stopczasu i zapewne jeszcze przez lata będą na imprezach SKPT krążyć opowieści o stowarzyszu na ognisku.



Po ognisku

Moje samopoczucie było zdecydowanie lepsze niż na Darżlubie i w związku z tym z większą przyjemnością spędziłem pół godziny z dostępnego stopczasu na ognisku zajadając smakowicie wypieczoną kiełbaskę i co nieco z przytarganego prowiantu. Możliwe jednak, że przez wypadłem z dotychczasowego rytmu - o ile do tej pory szło mi całkiem nieźle i w czasie mniej więcej pozwalającym na wyrobienie się w limicie, to marsz powrotny do szkoły był drogą przez mękę. Już sam początek tego marszu był frustrujący - próbowałem na PK11 namierzyć się od asfaltowej szosy przecinką podprowadzającą prawie pod sam punkt, jednak okazało się to dość trudne ze względu na słabą - niemal żadną - widoczność tej przecinki. Ostatecznie po kilku nieudanych próbach zdecydowałem się obejść ten teren od północy natrafiwszy na mniejszą, nieoznaczoną na mapie asfaltową drogę (zresztą nie był to ostatni taki przypadek tej nocy). Z tej drogi skręciłem w przecinkę na południe, a potem w następną na wschód - tym razem właściwą, choć co do tego upewniłem się jeszcze, sprawdzając przebieg drogi w dolince.



Po znalezieniu PK11 nie było wiele łatwiej. Nie za bardzo udawało mi się utrzymać kierunek i znów wyszedłem na wspomnianej niewidocznej na mapie asfaltówce, zresztą podobnie jak co najmniej dwie inne drużyny. Nie mając całkowitej pewności co do lokalizacji, przez jakiś czas szedłem wraz z nimi próbując dojść w okolice dwunastego punktu kontrolnego. Zniosło nas jednak sporo na południe. W końcu udało mi się ustalić naszą pozycję w pobliżu punktu geodezyjnego 164,5, czyli dobre pół kilometra od PK12. Z uwagi na dużą ilość straconego od ogniska czasu zdecydowałem darować sobie ten punkt i iść dalej.
Do trzynastki kontrolowałem przebieg trasy całkiem dobrze, na samym punkcie sprawdzając jeszcze dolinkę i wąwóz położone na północ od tego prawidłowego. Po zejściu z trzynastki w dół trafiłem na kolejny niespodziewany asfalt na drodze, a droga ta doprowadziła mnie do skrzyżowania, z którego atakowałem PK14 na azymut przy pomocy parokroków. Odległościowo wyszło prawie idealnie, ale zniosło mnie minimalnie na południe i do listy błędów doszedł kolejny punkt stowarzyszony.
PK15 nawigacyjnie był chyba najłatwiejszy - umieszczony na skraju starego cmentarza, być może ewangelickiego. Tu nie było wątpliwości co do lokalizacji, słyszałem za to głosy o naruszeniu spokoju. Osobiście uważam, że imprezy na orientację są dobrą okazją do informowania o istnieniu różnych ciekawych, a często zapomnianych miejsc, jak takie cmentarze.
Niestety po tak łatwym punkcie przyszedł czas na porażkę w poszukiwaniu PK16. Pposzedłem drogą na południe, mijając ognisko krótszych tras nad jeziorem Brody. Na przepuście za ogniskiem minąłem ostatnie miejsce, gdzie moje wyobrażenie o pozycji pokrywało się z rzeczywistością. Potem szedłem drogą prowadzącą na wschód z nieco większym odchyleniem na południe, niż powinienem, na dodatek myląc wąwóz po mojej lewej stronie z innym znajdującym się na łąkach. Następnie pomyliłem pole, na które wyszedłem (na mapie zakryte przez labirynt) z innym leżącym bliżej celu. Efekt był taki, że spisałem lampion na wzgórzu 136,3, zanim zobaczyłem kamień znaczący punkt geodezyjny uświadamiający mi błąd. Punkt ten był tak daleko od właściwego, że byłem przekonany, że zostanie policzony jako mylny, zdecydowałem się więc na próbę odszukania właściwego, aby przynajmniej trochę zmniejszyć liczbę punktów karnych.


Walka o dojście na metę

Kawałek przed PK16 i dobre dwa kilometry po nim to chyba najtrudniejszy odcinek, jaki przebyłem tej nocy. Ze wzgórza z punktem geodezyjnym poszedłem prosto na wschód, zboczem w dół do drogi. Szedłbym dalej prosto, ale musiałem ominąć ogrodzoną uprawę leśną, a potem wspiąć się na kolejne wzgórze, pokonując przy okazji spore chaszcze. Na szczycie znalazłem lampion, który spisałem, choć nawet po krótkim sprawdzeniu grzbietu nie miałem pewności co do jego prawidłowości, wychodząc z założenia, że nawet stowarzysz będzie lepszy od punktu mylnego. Jak się jednak okazało, lampion na wzgórzu 136,3 został zaliczony jako stowarzyszony, a poprawiłem go na właściwy. Czyli - biorąc pod uwagę czas poświęcony na tę poprawkę, to zaoszczędziłem kilka punktów.
Tak czy inaczej, po drodze do mety miałem jeszcze jeden punkt do znalezienia. Biorąc pod uwagę, że nie miałem stuprocentowej pewności co do swojej pozycji i nie chciałem wracać na północ do szosy, zdecydowałem się na marsz drogami z utrzymaniem kierunku pomiędzy wschodnim a południowym, w celu dotarcia do nieużywanej linii kolejowej, która byłaby potencjalnie najlepszym punktem odniesienia. Przez jakiś czas ta taktyka się sprawdzała, choć szedłem bardziej na południe niż na wschód. Razem z wieloma rzeczkami, strumieniami i obszarami podmokłymi, przez które musiałem się przeprawiać, spowodowało to, że przez długi czas szedłem bardziej równolegle do toru, niż w jego kierunku. Było to wyczerpujące i frustrujące, tym bardziej że zgodnie ze śladem GPS w tym momencie miałem już w nogach około trzydziestu kilometrów.
Samymi torami szedłem około kilkaset metrów. Kiedy już z nich schodziłem, było już na tyle jasno, że resztę drogi przeszedłem ze zgaszonymi latarkami. Uznałem, że decyzję o ewentualnym zdobywaniu ostatniego punktu podejmę po dotarciu do linii energetycznej przebiegającej nad moją drogą. Tak się złożyło, że linii tej nie zauważyłem, przez co odpuściłem atak na PK17 i najkrótszą możliwą drogą wróciłem do szkoły.

Podsumowanie

Całość przebytej przeze mnie trasy - zgodnie z widocznym na górze zapisem z navime - to prawie trzydzieści trzy kilometry w czasie ponad dziewięciu godzin, licząc razem z półgodzinną przerwą na ognisku. Z siedemnastu punktów kontrolnych dziesięć znalazłem prawidłowo od razu, a trzy po korektach. Dwa punkty stowarzyszone i dwa odpuszczone to nie jest zły wynik, choć powinien być lepszy - znowu w kilku miejscach brakowało mi czujności. W innych mogłem wybrać inne warianty. Na PK11 mogłem udać się duktu od ogniska, zamiast szukać zarośniętej przecinki. Na PK12 mogłem iść od północy - jak pokazują mapy OSM i Google, asfaltówka nie oznaczona na mapie biegnie całkiem blisko niego. Z PK16 mogłem jednak iść na północ do leśniczówki, a od niej szosą. Byłaby to co prawda droga dłuższa, ale za to wygodniejsza i pewniejsza nawigacyjnie. Z drugiej strony, łatwo się tak pisze w biały dzień, na spokojnie analizując mapę i porównując ją z innymi źródłami. W nocy, w lesie, przy czołówce i latarce, z mapą w worku strunowym (w dodatku jak się okazało przeskalowaną z 1:50000 do 1:25000) nie jest to takie łatwe, choć - jak to pokazują wyniki wyższych miejsc - możliwe.
Skoro już o miejscach mowa, w ostatecznych wynikach z 341 punktami karnymi zająłem jedenastą lokatę, czyli poza dziesiątką, czyli poniżej moich oczekiwań. Ale sam jestem sobie winien, choć też czuję się odrobinę usprawiedliwiony, zwłaszcza przeskalowaną mapą.

Inne trasy

Sądząc z relacji, komentarzy i wyników, poziom trudności tegorocznych manewrów był wyjątkowo wysoki. Trasę MT wyzerowała tylko jedna drużyna, a o trudniejszych (BT czy Z) słyszałem, że nawet wyjadacze się gubili. Większości to nie przeszkadzało. Bardziej krytycznie podchodzono do wyśrubowanych limitów czasowych, które na lepszej pozycji stawiały biegaczy.
Ciekawe były niektóre mapy. Uczestnicy trasy BT oprócz klasycznej mapy z lat siedemdziesiątych mieli też fragment, gdzie zastąpiono ją starą niemiecką z pierwszej połowy XXw. Z kolei dla trasy Przygodowej jeden ze sponsorów przygotował specjalnie wypalane mapy na drewnie - nietypowy artefakt. Może warto w przyszłości wybrać którąś z tych tras?

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz