01 marca 2015

Śniegołazy - Szlak Wzgórz Szymbarskich

Nadszedł w końcu dzień próby, czyli organizowane przez Akademicki Klub Kadry GDAKK Śniegołazy. Przyznam, że wyzwanie było spore - celem było przejście sporego odcinka czarnego szlaku PTTK Wzgórz Szymbarskich z Wieżycy do Sierakowic, którego długość według oficjalnych informacji wynosi 51,5 km. Dodatkowym utrudnieniem w wędrówce jest zimowa pora i nocny charakter imprezy. Mimo to, uwzględniając niedawne marsze treningowe i fakt, że tym razem szedłem w duecie z Robertem (pozdrawiam), byłem przekonany, że uda nam się przejść całość trasy.
Jedna grupa wyruszyła z rynku w Sierakowicach, gdzie czarny szlak ma swój początek, druga, mniej liczna ze stacji kolejowej Wieżyca, w pobliżu której szlak przekracza tory prowadzące z Gdyni do Kościerzyny. My z Robertem wyruszyliśmy z tą drugą grupą. Wymarsz trochę się opóźnił - na szczęście dla nas, bo też dojechaliśmy kilka minut po planowanej godzinie startu. Po dojściu z peronu do szlaku i po zrobieniu pamiątkowego zdjęcia (mam nadzieję, że niebawem ukaże się w gdakkowskiej relacji z imprezy - ja sam zdjęć nie robiłem) ruszyliśmy w drogę. Początek trasy można było potraktować jako małą rozgrzewkę czy też przedsmak całej trasy. Były tam mniej lub bardziej strome podejścia i zejścia, fragmenty leśnych dróg i ścieżek, wiejskie ulice, resztkowe płaty śniegu, a nawet przeprawa przez strumyk - a to wszystko na odcinku niewiele ponad półtorej kilometra.

Jednak prawdziwe trudności dopiero się zaczynały - po przekroczeniu asfaltowej Drogi Kaszubskiej czekała nas kręta droga na szczyt Wieżycy. Ku naszemu zdziwieniu (od kilku dni była dość ładna pogodna), zalegały na niej spore ilości śniegu, który czynił marsz pod górę jeszcze trudniejszym. Fakt, że droga była kręta, umożliwił też obserwację grupy, która w międzyczasie rozciągnęła się na kilkadziesiąt metrów i podzieliła na mniejsze grupki. Kiedy już dostaliśmy się na szczyt, po chwili wahania uznaliśmy, że damy radę jeszcze wejść na wieżę widokową. Było warto, bo chociaż z racji lekkiego lęku wysokości i odczucia kołysania wieżą przez wiatr nie weszliśmy na najwyższą platformę, to z tej, na której byliśmy, też roztaczały się ciekawe widoki na nocne światła bliższych i dalszych miejscowości.
Zejście ze szczytu okazało się wcale nie być łatwiejszym od wejścia, a to przez lód, który pokrywał praktycznie całą trasę do leśnego parkingu przy następnej asfaltówce. Zmuszał on uczestników do dużej ostrożności czy chodzenia mniej oblodzonymi krawędziami drogi, a i tak nie obyło się bez kilku poślizgów. Z parkingu był jeszcze kawałek przez las do Szymbarku, od którego biorą nazwę okoliczne wzgórza morenowe, a od nich nasz czarny szlak Wzgórz Szymbarskich. Odcinek przez wieś był nieco lżejszy, można było trochę odetchnąć przed dalszą trasą, wciąż utrzymując niezłe tempo dzięki równiejszej, asfaltowej szosie. Za Szymbarkiem ostro skręciliśmy w prawo na Potuły, a minąwszy tę miejscowość znów na chwilę trafiliśmy do lasu. Gdzieś w jego środku przeszliśmy też przez łąkę czy małe pole, gdzie chwilę się wahaliśmy nad wyborem dalszej trasy. Ostatecznie uznaliśmy, że jeśli nie było znaków do skrętu, trzeba iść prosto. Okazało się to słuszne tym razem i w większości (choć nie wszystkich) przypadków na dalszej trasie.
W Gołubiu dwukrotnie prawie źle poszliśmy - najpierw zmyleni przez oznaczenia bocznego szlaku dojściowego do ogrodu botanicznego, a później przez znaki krzyżującego się tu z naszym czerwonego szlaku Kaszubskiego. Ostatecznie jednak poszliśmy właściwą trasą przez lasy leśnictwa Uniradze do Zgorzałego. Liczyliśmy na możliwość odpoczynku przy leśniczówce, nie widzieliśmy jednak żadnych ławek czy wiat, jakie czasem w takich miejscach stoją, na postój zdecydowaliśmy się więc w Zgorzałem, mniej więcej w jednej trzeciej trasy. Podczas posiłku zaczepił nas przedstawiciel lokalnej społeczności pragnący dowiedzieć się, skąd i dokąd idziemy, i po co taki kawał drogi robimy w nocy. Wysunął nawet propozycję zaproszenia nas na kawę, ale grzecznie podziękowaliśmy i po kilkuminutowym odpoczynku ruszyliśmy dalej w stronę jeziora Raduńskiego Górnego, nad którym leży Zgorzałe.
Następne kilka kilometrów szlak prowadził nas wschodnim brzegiem jeziora. Jak do tej pory był to chyba najmniej wygodny odcinek - miejscami poprowadzony ścieżką nad wodą czy przez gęste krzaki albo na skarpach. Był też kawałek przez plażę, gdzie piasek sypał się do butów. Marsz utrudniał też widoczne z daleka światła na przesmyku Bramy Kaszubskiej, które prawie się nie zbliżały. W końcu jednak przedostaliśmy się przez niego i dalej wędrowaliśmy na północ nieco powyżej zachodniego brzegu jeziora Raduńskiego Dolnego aż do Łączyna. Po raczej trudnym wcześniejszym odcinku ten fragment trasy częściowo asfaltowy, a częściowo wyłożony płytami wydawał się odpoczynkiem w drodze.
W Łączynie udało nam się nie ominąć nieoznakowanego skrętu i do Wygody Łączyńskiej szliśmy przez pola przemieszane z kępami drzew, kierując się zarówno szlakami, jak i z daleka widoczną wieżą kościelną. Na tym odcinku zaczęliśmy też spotykać pierwszych uczestników Śniegołazów, którzy wyruszyli z Sierakowic. Chyba szli oni szybciej od nas, bo nie była to jeszcze połowa naszej drogi, ale trzeba by jeszcze uwzględnić opóźnienie w naszym wymarszu z Wieżycy. W Wygodzie z bocznej drogi wyszliśmy na szosę z Miechucina do Borucina. Znów się chwilę wahaliśmy przy skrzyżowaniu z drogą na Borzestowską hutę, ale uznaliśmy, że skoro nie było oznaczeń skrętu, to pójdziemy prosto na Borzestowo, w czym utwierdziły nas zbliżające się światła czołówek kolejnych grupek uczestników z Sierakowic. Trzeba przyznać, że było to dosyć pomocne w nawigacji, podobnie jak wskazówki udzielane przez nich.
Jeszcze kawałek asfaltu mieliśmy po zejściu z borzestowskiej szosy, ale potem zaczął się trudniejszy odcinek, zarówno pod względem dobierania trasy, jak i jej jakości. Na początek mieliśmy przeprawę przez strumień (prawdopodobnie początkowy odcinek Łeby), a potem szlak przez kilka kilometrów prowadził na przemian polnymi drogami, ścieżkami w lesie, kawałkami miedzy, czasem lepszej jakości, a czasem zabłoconymi lub oblodzonymi. O ile w lesie oznakowanie było w miarę dobre, to już na polach było z tym gorzej. Pewną pomocą było to, że dogoniliśmy jedną z par, która się wcześniej wysforowała i spory kawałek szliśmy we czwórkę, ale i tak w dwóch czy trzech miejscach musieliśmy się cofać po swoich śladach, żeby znaleźć właściwą trasę. Następny leśny, dłuższy odcinek koło Mojuszewskiej Huty był nieco łatwiejszy, ale i tak koło torów i potem po przekroczeniu drogi wojewódzkiej nr 211 zrobiliśmy przerwę - tam też wspomniana para poszła dalej.
Ten moment był w pewien sposób krytyczny i obaj z Robertem wiedzieliśmy o tym, że tak będzie. Przebyliśmy już około trzydziestu kilometrów i z miejsca, gdzie się zatrzymaliśmy, szlak prowadził sporą pętlą na północny wschód, do Bącza, i stamtąd dopiero kierował się do Sierakowic, i to też nie po prostej linii. Całość tej trasy do Sierakowic liczyła ponad dwadzieścia kilometrów, tymczasem szosą pozostawało ich tylko około sześciu. Zresztą nie tylko my to zauważyliśmy - również członkowie GDAKKa, którzy nas w międzyczasie dogonili, zwrócili na to uwagę. Ostatecznie jednak wszyscy ruszyliśmy dalej twardo szlakiem, ale jestem ciekaw, ile osób pozostających gdzieś za nami zrezygnowało w tym miejscu.
Zaczęliśmy od przejścia przez las (kolejny fragment Lasów Mirachowskich). Droga była tu miejscami bardzo błotnista i grząska, widać było też ślady niedawnej wycinki. Na jednym ze ściętych pni był widoczny znak naszego szlaku - czyli znakarze PTTK mogą mieć na wiosnę sporo pracy przy odnawianiu oznakowanie. Później szliśmy nieco lepszą polną drogą przez Łączki i Bór, gdzie (znów przez las) skręciliśmy na północ. Od Bącza przestaliśmy oddalać się od Sierakowic, stopniowo zbliżając się do końca drogi. Przed nami był już tylko odcinek leśny w pobliżu rezerwatu przyrody Jezioro Turzycowe i kawałek drogi szosą przez Bukowo (gdzie zrobiliśmy ostatni postój). Było już po sporo po szóstej rano i mogliśmy już wyłączyć nasze latarki. Od kapliczki w Bukowie pozostawało nam do końca trasy niecałe siedem kilometrów według tabelki na mapie. W większości była to droga przez las, a po wyjściu z niego mogliśmy zobaczyć panoramę Sierakowic z wieżami dwóch tamtejszych kościołów. Przy jednym z nich, kościele św. Marcina, stojącym koło Rynku, zakończyliśmy naszą trasę Śniegołazów.
Navime wskazało, że łącznie przebyliśmy ponad 57,5km przy planowanych 51,5. Nie jest to jednak nic dziwnego, biorąc pod uwagę sumujące się drobne niedokładności pomiaru GPS, no i oczywiście nasze nie zawsze drobne odejścia od trasy. Czuliśmy pewne zmęczenie, ale myślałem, że wynikające bardziej z nieprzespanej nocy niż od marszu i że jeszcze byśmy byli w stanie przejść kilka dodatkowych kilometrów. Krótka drzemka w domu zweryfikowała moją opinię - przez całą niedzielę miałem sztywne mięśnie i ciężko mi się poruszało, ale w poniedziałek już prawie nic takiego nie czułem. Ogólnie byłem też mniej zmęczony, niż po mojej samotnej wyprawie żółtym szlakiem, ale to mogło wynikać z bardzo różnych przyczyn, jak np. leżącej wtedy w trójmiejskich lasach dużej ilości świeżego śniegu.
Na zakończenie relacji chciałbym podziękować Robertowi i towarzyszom z grupy wieżyckiej za wspólny marsz, spotkanym kolegom z grupy sierakowickiej za wymianę uwag, Karolowi i Kubie za transport do Wieżycy i z Sierakowic, a także całemu GDAKK za organizację. Pozdrawiam i do zobaczenia na następnej imprezie!

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz